Książki Reginy Brett przejadły mi się już jakiś czas temu. Zainspirowała mnie nie mało swoimi felietonami, ale w takim kontekście, że obudziła marznie do ich pisania.

Pisałam praktycznie od zawsze, ale to dzięki niej pierwszy raz spotkałam się z felietonami.

Wcześniej wszystkie moje teksty były bezosobowe i obiektywne jak tylko się dało.

Regina pokazała mi nowy model wyrazu, w którym nie tylko była subiektywna do granic możliwości, ale dzieliła się swoją prywatnością.

Co więcej – z mojego punktu widzenia wcale się z niej nie odzierała, za to wprowadzała tym wiele dobrego do życia innych ludzi.

Tę różową książkę wypatrzyłam na półce w Biedronce, do której poszłam po dwie rzeczy, za które miałam zapłacić kilka złotych.

Wyszłam z siedmioma, w tym dwiema książkami w różowych okładkach – tę i o Coco Chanel. Brett

skusiła mnie tytułem, Chanel na razie zostawię.

Brett nie raz wspominała o trudnej relacji ze swoją matką, więc wiedziałam, że będzie to godna uwagi lektura.

Moja relacja z mamą nigdy nie była rewelacyjna. Na początku była, bo mama była ze mną często, ale po porodzie szybko wróciła do pracy, a mnie nigdy nie opuszczał głód jej obecności, którego niedosyt mam do dzisiaj.

Od czasu dojrzewania moim głównym rodzicem stał się tata, a kontakt z mamą jeszcze bardziej się ograniczył. Nie miała kompletnie na nic czasu.

Pracowała.

Cały czas pracowała.

A później wyjechała… Żeby pracować.

Ja też wyjechałam – żeby się uczyć, ale kiedy wracałam do domu na weekendy, jej nie było. Była na

tyle daleko, że nie mogła, tak jak ja, wsiąść rano w autobus i po kilku przesiadkach i przekroczeniu jednej granicy dotrzeć do domu na obiad.

Brett opisuje w tej książce to, o czym w swoich felietonach nie raz wspominała, nie mniej jednak tylko wspominała. Tu koncentruje się dokładnie na sobie – na tym, co spotkało ją w dzieciństwie, jak była molestowana i konsekwencjach tego w dalszym życiu.

Kiedy byłam w trzeciej klasie liceum, zaczęła się moja na zmianę szkoły. Wcześniej z mojej klasy odeszło parę osób – nie wszystkie z własnej woli. Kilkoro z nich z woli nauczycielki od historii.

Dostali nie koniecznie zasłużone jedynki na koniec roku i, mimo że podczas „kampanii sierpniowej”, poprawek, niektóre z nich cytowały książkę do historii na pamięć, wyrok był niezawisły.

Już po rozpoczęciu roku kilka kolejnych osób zmieniało szkołę.

Każda z nich miała inny powód. Nie mniej jednak – każda z nich również po paru tygodniach wróciła.

I mnie dopadł ten idiotyczny pomysł.

Co innego zmiana szkoły na początku, ewentualnie po 1 klasie, a co innego – po półmetku.

Poza murami swojej macierzystej jednostki wytrzymałam najdłużej ze wszystkich uciekinierów, bo aż 3 miesiące.

Wróciłam na nowy semestr.

Nie wiem, co wydarzyło się podczas mojej nieobecności, ale właśnie na mnie spadły konsekwencje wszystkich międzyszkolnych przeprowadzek. Mogę jedynie podejrzewać, że po mojej ucieczce, moja

wychowawczyni i nauczycielka polskiego została wezwana na dywanik do dyrektor szkoły z pretensją, że z jej klasy uciekają dzieci.

Kiedy wróciłam, mam wrażenie, że cała złość skumulowana w mojej wychowawczyni skoncentrowała się na mnie.

Zaczynając szkołę z nie niższą oceną z polskiego niż 5, ostatecznie na koniec roku dostałam absolutnie niezasłużone 3. Owa trója niosła za sobą poważne konsekwencje – wymagała ode mnie podejścia do matury ustnej z języka polskiego.

Część pisemna zdana na minimum 4 i średnia ocen z danego przedmiotu dająca minimum 4 z czterech lat zwalniała z egzaminu ustnego na maturze.

Od początku wiedziałam, że mam to w kieszeni, ale po powrocie ze swojego „trzymiesięcznego giganta” coś się zmieniło.

I bynajmniej nie w jakości mojej nauki, albo wypracowań.

Nie udało mi się uniknąć matury ustnej, która, do dziś nie wiem, czemu, przyprawiała mnie o paniczny strach. Nie zdawałam jej w terminie, razem z moją klasą. Stres mnie zjadł, więc była przełożona na później, a ja miałam dzięki temu odrobinę więcej czasu na przygotowanie się doń. Absurdalne. Stres mi to uniemożliwiał, a 4 lata bieżącej nauki wcale tego ode mnie nie wymagały.

Dwa dni przed ową nieszczęsną maturą ustną, znajoma, bodajże również ówczesna maturzystka, wzięła mnie na przedstawienie teatralne skierowane do dziewczyn „Dolne partie”.

Spektakl zrobił na mnie ogromne wrażenie i kiedy na wylosowanym zestawie pytań maturalnych przeczytałam „zrecenzuj ostatnio obejrzany film, albo sztukę teatralną” ucieszyłam się nie do opisania.

Zaczęłam więc mówić o „Dolnych Partiach”, które dopiero co obejrzałam.

– Sztuka opowiadała o problemie kobiet. Według przytoczonych w sztuce statystyk, blisko 90% dziewczynek pada ofiarą molestowania. Oprawcami są zwykle bliskie osoby z otoczenia rodziny…

Mówiąc, patrzyłam na dwie polonistki, które słuchały mnie z niezwykłym zainteresowaniem. Pech chciał, poza nimi w że w komisji była również pani dyrektor szkoły, która uczyła matematyki.

Pech, ponieważ przekonałam się, jak bardzo jej ścisły umysł nie potrafił rozróżnić kwestii sztuki od

biologii, wulgarności i pornografii.

Nie skończyłam mówić, ponieważ brutalnie mi przerwała. Wrzasnęła, że mam się zamknąć i w tym

momencie opuścić salę.

Ledwo się trzymałam, czekając na korytarzu na werdykt co do mojej znajomości tematu języka polskiego. Na pozostałe dwa pytania odpowiedziałam w miarę płynnie. Nie wyczerpałam co prawda tematu, ale mówiłam i wiedziałam o czym mówię.

Zdający razem ze mną chłopak natomiast nie powiedział kompletnie nic. Wydukał kilka rzeczy, ale tylko dzięki ciągnięciu go za język.

Parę minut później kazano nam wejść z powrotem do auli. Chłopakowi komisja z uśmiechem przekazała informację, że dostał 5, a mi – nadal z miną kata – że mam 3.

Wybiegłam ze szkoły z płaczem. Były to ostatnie łzy, które wywołała u mnie ta szkoła, ale jedne z silniejszych i z pewnością z powodu najbardziej niesprawiedliwego potraktowania.

Miałam szczęście, że tata, który na ów egzamin dojrzałości mnie odwiózł, postanowiła, nic mi nie mówić, zaczekać na mnie w aucie przed szkołą.

Kiedy weszłam do auta zalewając się łzami, bez słowa ruszył i odjechaliśmy.

Nie musiał o nic pytać. Nie były to pierwsze łzy, które wylewałam z powodu niesprawiedliwości, jaka spotkała mnie w przeklętym XIII Liceum Ogólnokształcącym im. Aleksandra Fredry we Wrocławiu, ale były tymi ostatnimi.

Bardzo wstydziłam się faktu, że miałam ustną maturę z polskiego. W mojej świadomości oznaczało

to niski poziom – niską ocenę, niesprawiedliwą niską ocenę, która doprowadziła mnie do niego.

Mało kto wie, że miałam ustną maturę z polskiego, a już chyba nikt, poza rodzicami, że dostałam z niej równie niesprawiedliwe trzy.

Regina Brett nauczyła mnie, że warto mówić głośno o tym, co nas spotkało. To daje odwagę innym.

Mi dało ogromną. Pokazało mi też, że nie jestem sama. Świat nie jest, nigdy nie był i nie ma szans być tak idealny, jak ukazuje go Instagram.

Świat jest niesprawiedliwy i im szybciej się to zrozumie, tym lżej będzie iść w nim przez życie.

A co do tematu molestowania. Skoro nikt mi już nie przerwie, wrócę do tematu.

Około 90% kobiet w dzieciństwie padło ofiarą molestowania. Konsekwencje ciągnął się przez lata. Dziewczyny wstydzą się tego, jakby to one były swoimi własnymi oprawcami. To wszystko rzutuje

na wiele aspektów ich życia. Mają zaburzony obraz tego, czym jest miłość, jej odbioru, okazywania i postrzegania.

Wśród moich koleżanek jest kilka kilka ofiar molestowania w dzieciństwie, a precyzyjniej rzecz ujmując – ja o kilku przypadkach wiem.

Ale też tylko tych kilka ze znajomych mi dziewczyn ów temat poruszyło.

I mocno chcą w to nie wierzyć, jednak wierzę przytoczonym w 2004 roku we wspomnianej sztuce teatralnej statystykom – tym około dziewięćdziesięciu procentach.

O tym się nie mówi. A powinno się mówić głośno i wyraźnie. Molestowanie nie jest tematem do zamiatania pod dywan. Ten temat powinien przestać być tematem tabu, a ofiary powinny nabrać odwagi, żeby pomóc samym sobie, albo dać sobie pomóc.

Sztuka teatralna „Dolne partie” była wystawiona we Wrocławiu jeszcze jeden lub dwa razy.

Gdybym mogła, poszłabym na nią jeszcze raz, ale mieszkałam wówczas za granica i nie miałam możliwości.

Nie wiem, czemu później wszystko ucichło.

Są sztuki teatralne, idealnym przykładem jest „Mayday”, które nieprzerwanie grane są we Wrocławiu od przynajmniej 25 lat.

Dlaczego „Dolne partie” zniknęły z repertuaru?

Moim zdaniem powinny znaleźć się wśród obowiązkowych dla uczennic szkół średnich.